Gdy Ona była młodsza, wpadała do domu dziadków i czuła to od
progu. Słodki zapach unosił się w całym mieszkaniu. Ale po mące rozsypanej na
stole dawno nie było już śladu. Babcia potrafiła wstać o świcie, by na poranny
przyjazd wnuków gotowe były polukrowane smakołyki. Wspomina teraz, że choć
dawno wyrośliśmy jeden widok cieszył Babcię najbardziej: Jej rozbrykani młodsi
bracia biegający z jednym pączkiem w buzi, a drugim gotowym do spałaszowania w
ręce. Pączki musiały być już zimne, bo jak Jej i Jej Braciom było wiadomo - po gorących
rozbolałyby Ich brzuszki. Ale była radość, gdy trafił się jeszcze jakiś ciepły
i razem z jeszcze niezaschniętym lukrem rozpływał się w ustach!
Choć Jej Babcia nie zawsze Babcią była, mówi, że pączki robiła
odkąd pamięta, według przepisu swojej Babci. Jeszcze ze swoją mamą
przygotowywała je na Nowy Rok, Tłusty Czwartek i imieniny. Najczęściej takie na
cztery, pięć kęsów, dobrze zarumienione, najczęściej polukrowane, rzadko
posypane cukrem pudrem, czasem na życzenia Jej Cioci - ciepłe zanurzone w
kryształkach cukru.
Można było robić konkursy - kto zje pączka bez oblizywania
się, kto zamiast powideł, znajdzie w środku rodzynki. I cichaczem - pod
wieczór, zliczyć, kto tym razem zjadł ich najwięcej.
To dla Niej i dla Jej Braci zawsze było święto.
Przyjeżdżali po pracy, szkole, swoich zajęciach i wyciągali rękę po
apetyczną kulkę. Jedną, drugą... można by tak bez końca. Bez liczenia kalorii.
Przecież nie nimi, a powidłami babcia faszerowała najlepsze na świecie pączki.
Teraz już Jej Babcia pączków nie smaży. Robi to za to Jej Mama - równie doskonałe:)
Teraz już Jej Babcia pączków nie smaży. Robi to za to Jej Mama - równie doskonałe:)
zdjęcie: Tymon Markowski
Kiedyś Babcia podała Jej przepis na pączki. Zrobiła to tak:
Wszystko mam dobrze wyliczone. I choć przepis na pączki znam
na pamięć, posiłkuje się starą książką, żeby nic mi nie umknęło. Przesiewam na
stolnicy kilo mąki, a w rondelku topię 10 dag masła. Zarabiam też rozczyn z
roztartych drożdży. Daję ich 10 dag. Do tego dodaję 20 dag mąki, łyżkę cukru i
niecałe pół litra mleka tak, by rozczyn był gęsty.
Gdy drożdże są świeże, a w
kuchni jest ciepło, szybko to wyrośnie. Dodaję jeszcze szczyptę soli, sok z
cytryny, cukier wanilinowy i kieliszek spirytusu. Jeśli nie ma go pod ręką,
wlewam łyżkę octu.
W misce ucieram całe jajko i dodatkowo 7 żółtek z cukrem,
dodaję pozostałą mąkę, wyrośnięty rozczyn i to, co zostało mi z pół litra
mleka. Ciasto zarabiam w dużej misce tak długo, aż odchodzi od ręki i pojawiają
się pęcherzyki powietrza. Roztopione w rondlu masło wlewam do tej masy, mocno
mieszając.
Jak tylko wyrośnie, wykładam je na posypaną mąka stolnicę. I do
dzieła! Płat wysoki na ok. 5 cm wykrawam szklanką. Ciasto układam na dłoni i
nakładam na nie ćwierć łyżeczki marmolady. Broń Boże nie dżemu, który rozpadnie
się przy pierwszym okręceniu pączka podczas smażenia. To muszą być mocne
powidła, najlepiej śliwkowe i z domowej spiżarni.
Każdy pączek zlepiam i kulam
w ręce. Podobno powinno się je ważyć, by były równe. Głupstwo! Tyle lat
doświadczeń sprawia, że ręce same kleją idealne kształty i wielkości. W
oddzielnym, dużym garnku przygotowuję kilo lub półtora tłuszczu do smażenia.
Kiedyś to był ceres, teraz smalec. Do podgrzanego wrzucam kawalątek ciasta. Jeśli
od razu wypłynie - wiadomo, że można smażyć.
Delikatnie wycieram wtedy ściereczką każdy z pączków i wrzucam na tłuszcz. Kilka chwil, czekam aż się zarumieni i już!
Delikatnie wycieram wtedy ściereczką każdy z pączków i wrzucam na tłuszcz. Kilka chwil, czekam aż się zarumieni i już!
Wystudzone lukruję roztopionym cukrem pudrem. Potem czekam na
wnuki.
Piękne i przesmaczne wspomnienie ;) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękujemy:) I takim pozostanie:)
UsuńT co w naszym życiu jest najpiękniejsze....
OdpowiedzUsuńI najsmaczniejsze:)
UsuńOdpłynęłam. :)
OdpowiedzUsuń