czwartek, 28 lutego 2013

Co z miłości do (w?) kuchni wyszło;)

Ona i On byli przez ostatnie dwa tygodnie niezwykle zajęci. Tak bardzo - jak mówi nazwa bloga, kochali się w kuchni, że.. no zresztą sami popatrzcie na Ono - Jego i Jej walentynkowy prezent:


Teraz przyszedł czas na nieco inne przepisy. Na początek na życie. Wkrótce Ona i On wrócą tu z obstawą i urządzą jeszcze niejedną ucztę.

czwartek, 14 lutego 2013

Wyjątkowa okazja

zdjęcie bez komentarza

ps. od jutra przepisy na mleko.

czwartek, 7 lutego 2013

Pączki Jej Babci - wspomnienie

Pączki z kawiarni? Okrągłe kaloryczne kule z cukierni albo wystane w kolejce w supermarkecie? Zjeść je w Tłusty Czwartek to zbrodnia. Szczególnie, że te najlepsze ciacha czekały na Nią u Jej Babci.

Gdy Ona była młodsza, wpadała do domu dziadków i czuła to od progu. Słodki zapach unosił się w całym mieszkaniu. Ale po mące rozsypanej na stole dawno nie było już śladu. Babcia potrafiła wstać o świcie, by na poranny przyjazd wnuków gotowe były polukrowane smakołyki. Wspomina teraz, że choć dawno wyrośliśmy jeden widok cieszył Babcię najbardziej: Jej rozbrykani młodsi bracia biegający z jednym pączkiem w buzi, a drugim gotowym do spałaszowania w ręce. Pączki musiały być już zimne, bo jak Jej i Jej Braciom było wiadomo - po gorących rozbolałyby Ich brzuszki. Ale była radość, gdy trafił się jeszcze jakiś ciepły i razem z jeszcze niezaschniętym lukrem rozpływał się w ustach! 

Choć Jej Babcia nie zawsze Babcią była, mówi, że pączki robiła odkąd pamięta, według przepisu swojej Babci. Jeszcze ze swoją mamą przygotowywała je na Nowy Rok, Tłusty Czwartek i imieniny. Najczęściej takie na cztery, pięć kęsów, dobrze zarumienione, najczęściej polukrowane, rzadko posypane cukrem pudrem, czasem na życzenia Jej Cioci - ciepłe zanurzone w kryształkach cukru. 

Można było robić konkursy - kto zje pączka bez oblizywania się, kto zamiast powideł, znajdzie w środku rodzynki. I cichaczem - pod wieczór, zliczyć, kto tym razem zjadł ich najwięcej. 

To dla Niej i dla Jej Braci zawsze było święto. Przyjeżdżali po pracy, szkole, swoich zajęciach i wyciągali rękę po apetyczną kulkę. Jedną, drugą... można by tak bez końca. Bez liczenia kalorii. Przecież nie nimi, a powidłami babcia faszerowała najlepsze na świecie pączki.

Teraz już Jej Babcia pączków nie smaży. Robi to za to Jej Mama - równie doskonałe:)

                                                                                       zdjęcie: Tymon Markowski

Kiedyś Babcia podała Jej przepis na pączki. Zrobiła to tak:
Wszystko mam dobrze wyliczone. I choć przepis na pączki znam na pamięć, posiłkuje się starą książką, żeby nic mi nie umknęło. Przesiewam na stolnicy kilo mąki, a w rondelku topię 10 dag masła. Zarabiam też rozczyn z roztartych drożdży. Daję ich 10 dag. Do tego dodaję 20 dag mąki, łyżkę cukru i niecałe pół litra mleka tak, by rozczyn był gęsty.

Gdy drożdże są świeże, a w kuchni jest ciepło, szybko to wyrośnie. Dodaję jeszcze szczyptę soli, sok z cytryny, cukier wanilinowy i kieliszek spirytusu. Jeśli nie ma go pod ręką, wlewam łyżkę octu. 
W misce ucieram całe jajko i dodatkowo 7 żółtek z cukrem, dodaję pozostałą mąkę, wyrośnięty rozczyn i to, co zostało mi z pół litra mleka. Ciasto zarabiam w dużej misce tak długo, aż odchodzi od ręki i pojawiają się pęcherzyki powietrza. Roztopione w rondlu masło wlewam do tej masy, mocno mieszając.

Jak tylko wyrośnie, wykładam je na posypaną mąka stolnicę. I do dzieła! Płat wysoki na ok. 5 cm wykrawam szklanką. Ciasto układam na dłoni i nakładam na nie ćwierć łyżeczki marmolady. Broń Boże nie dżemu, który rozpadnie się przy pierwszym okręceniu pączka podczas smażenia. To muszą być mocne powidła, najlepiej śliwkowe i z domowej spiżarni.

Każdy pączek zlepiam i kulam w ręce. Podobno powinno się je ważyć, by były równe. Głupstwo! Tyle lat doświadczeń sprawia, że ręce same kleją idealne kształty i wielkości. W oddzielnym, dużym garnku przygotowuję kilo lub półtora tłuszczu do smażenia. Kiedyś to był ceres, teraz smalec. Do podgrzanego wrzucam kawalątek ciasta. Jeśli od razu wypłynie - wiadomo, że można smażyć.
Delikatnie wycieram wtedy ściereczką każdy z pączków i wrzucam na tłuszcz. Kilka chwil, czekam aż się zarumieni i już!

Wystudzone lukruję roztopionym cukrem pudrem. Potem czekam na wnuki.

środa, 6 lutego 2013

Angielskie ciasto milionera

To ciacho budziło w Niej przemiłe wspomnienia wyprawy do Anglii. Kupowała je razem z Siostrą w pobliskim supermarkecie. Pierwszy kawałek zjadały tuż po wyjściu ze sklepu. Drugiego też nie donosiły do domu. Potem były Jej urodziny, które świętowały, odrywając z czekoladowej polewy resztki topiących się świeczek.
 

Potem Ona i On trafili na takowe w pobliskim dyskoncie podczas brytyjskiego tygodnia. Słodkie niemiłosiernie, ale trudno opanować się, by nie sięgnąć po dokładkę.

Ona postanowiła na wizytę Siostry takie ciacho przygotować. Wypiek (choć pieczenia tu niewiele) trochę przypomina kajmakową tartę na kruchym spodzie albo mazurek toffi. Zwane jest kruchym ciastem milionera, a światowo, na salonach: caramel shortbread albo millionaires' shortbread;) Grunt, że znika w oczach (i pojawia się w biodrach).

Składniki
spód
18 dag mąki pszennej
12,5 dag zimnego masła
4 łyżki cukru
masa toffi
5 dag masła
40 dag słodzonego, skondensowanego mleka z puszki
3 łyżki cukru
polewa
2 tabliczki mlecznej czekolady
0,25 szklaki śmietany 30%

Ona zagniotła składniki na ciasto i wykleiła nim formę. Piekła w rozgrzanym piekarniku ok. 25 minut. Odstawiła do wystygnięcia.

W garnku roztopiła masło, dodała cukier i mleko. Gotowała, aż masa zawrzała, a potem - na mniejszym ogniu - aż zaczęła gęstnieć. Nie przejęła się szczególnie nieco ciemniejszymi fragmentami masy - całość wylała na zimny kruchy spód i odstawiła do lodówki.

Do garnka wlała kremówkę, a w niej roztopiła czekoladę. Polewę wylała na masie toffi i całość znów odstawiła do wystygnięcia.


 Do obfotografowania nie ostało się wiele.


wtorek, 5 lutego 2013

Kulinarne wspomnienia znad Wełtawy czyli knedliki nad Brdą

Powracające wspomnienia z weekendu w Pradze zachęciły mnie do sprawdzenia się z czeskim symbolem kuchni, czyli knedlikami (no dobra duży w tym udział ma dostępność w jednej z sieci marketów czeskiego Budweisera w normalnej cenie, co rzecz jasna się również z Pragą kojarzy).

Knedlik drożdżowy, bo o takim będziemy pisać, jest banalny w wykonaniu. Musi taki być, skoro w kraju Szwejka zastępuje w większości obiadowych konfiguracji ziemniaka i jest dostępny w każdej jadłodajni i pubach. 

Składniki
250 g mąki krupczatki
1 czerstwa kajzerka pocięta w drobna kostkę (jak na grzanki)
10 g drożdży instant ożywionych w odrobinie ciepłego mleka, cukru i mąki
1 szczypta soli
1 jajo

Wszystko wyrabiamy na ciasto, dzielimy na trzy równe wałki o średnicy ok. 3-4 cm. Przykrywamy ścierą i odstawiamy w ciepłe miejsce na ok. dwie godziny.


Wyrośnięte knedliki wrzucamy na wrzącą wodę i gotujemy (bez soli) po 10 min z obu stron.

Ugotowane knedliki wyciągamy i kroimy na plastry o szerokości 1,5 cm. (kroimy nicią, nożem się nie uda).

Knedliki podajemy z sosem, moje na szybko były z grzybowym. Wersja na bogato oczywiście z gulaszem wołowym, sprawdzi się również z drobiowych podrobów. Czerwona kapusta uzupełni talerz smakowo i kolorystycznie.

Zjadamy, popijamy Budweisera, zaczynamy mówić śmiesznym językiem....