czwartek, 7 lutego 2013

Pączki Jej Babci - wspomnienie

Pączki z kawiarni? Okrągłe kaloryczne kule z cukierni albo wystane w kolejce w supermarkecie? Zjeść je w Tłusty Czwartek to zbrodnia. Szczególnie, że te najlepsze ciacha czekały na Nią u Jej Babci.

Gdy Ona była młodsza, wpadała do domu dziadków i czuła to od progu. Słodki zapach unosił się w całym mieszkaniu. Ale po mące rozsypanej na stole dawno nie było już śladu. Babcia potrafiła wstać o świcie, by na poranny przyjazd wnuków gotowe były polukrowane smakołyki. Wspomina teraz, że choć dawno wyrośliśmy jeden widok cieszył Babcię najbardziej: Jej rozbrykani młodsi bracia biegający z jednym pączkiem w buzi, a drugim gotowym do spałaszowania w ręce. Pączki musiały być już zimne, bo jak Jej i Jej Braciom było wiadomo - po gorących rozbolałyby Ich brzuszki. Ale była radość, gdy trafił się jeszcze jakiś ciepły i razem z jeszcze niezaschniętym lukrem rozpływał się w ustach! 

Choć Jej Babcia nie zawsze Babcią była, mówi, że pączki robiła odkąd pamięta, według przepisu swojej Babci. Jeszcze ze swoją mamą przygotowywała je na Nowy Rok, Tłusty Czwartek i imieniny. Najczęściej takie na cztery, pięć kęsów, dobrze zarumienione, najczęściej polukrowane, rzadko posypane cukrem pudrem, czasem na życzenia Jej Cioci - ciepłe zanurzone w kryształkach cukru. 

Można było robić konkursy - kto zje pączka bez oblizywania się, kto zamiast powideł, znajdzie w środku rodzynki. I cichaczem - pod wieczór, zliczyć, kto tym razem zjadł ich najwięcej. 

To dla Niej i dla Jej Braci zawsze było święto. Przyjeżdżali po pracy, szkole, swoich zajęciach i wyciągali rękę po apetyczną kulkę. Jedną, drugą... można by tak bez końca. Bez liczenia kalorii. Przecież nie nimi, a powidłami babcia faszerowała najlepsze na świecie pączki.

Teraz już Jej Babcia pączków nie smaży. Robi to za to Jej Mama - równie doskonałe:)

                                                                                       zdjęcie: Tymon Markowski

Kiedyś Babcia podała Jej przepis na pączki. Zrobiła to tak:
Wszystko mam dobrze wyliczone. I choć przepis na pączki znam na pamięć, posiłkuje się starą książką, żeby nic mi nie umknęło. Przesiewam na stolnicy kilo mąki, a w rondelku topię 10 dag masła. Zarabiam też rozczyn z roztartych drożdży. Daję ich 10 dag. Do tego dodaję 20 dag mąki, łyżkę cukru i niecałe pół litra mleka tak, by rozczyn był gęsty.

Gdy drożdże są świeże, a w kuchni jest ciepło, szybko to wyrośnie. Dodaję jeszcze szczyptę soli, sok z cytryny, cukier wanilinowy i kieliszek spirytusu. Jeśli nie ma go pod ręką, wlewam łyżkę octu. 
W misce ucieram całe jajko i dodatkowo 7 żółtek z cukrem, dodaję pozostałą mąkę, wyrośnięty rozczyn i to, co zostało mi z pół litra mleka. Ciasto zarabiam w dużej misce tak długo, aż odchodzi od ręki i pojawiają się pęcherzyki powietrza. Roztopione w rondlu masło wlewam do tej masy, mocno mieszając.

Jak tylko wyrośnie, wykładam je na posypaną mąka stolnicę. I do dzieła! Płat wysoki na ok. 5 cm wykrawam szklanką. Ciasto układam na dłoni i nakładam na nie ćwierć łyżeczki marmolady. Broń Boże nie dżemu, który rozpadnie się przy pierwszym okręceniu pączka podczas smażenia. To muszą być mocne powidła, najlepiej śliwkowe i z domowej spiżarni.

Każdy pączek zlepiam i kulam w ręce. Podobno powinno się je ważyć, by były równe. Głupstwo! Tyle lat doświadczeń sprawia, że ręce same kleją idealne kształty i wielkości. W oddzielnym, dużym garnku przygotowuję kilo lub półtora tłuszczu do smażenia. Kiedyś to był ceres, teraz smalec. Do podgrzanego wrzucam kawalątek ciasta. Jeśli od razu wypłynie - wiadomo, że można smażyć.
Delikatnie wycieram wtedy ściereczką każdy z pączków i wrzucam na tłuszcz. Kilka chwil, czekam aż się zarumieni i już!

Wystudzone lukruję roztopionym cukrem pudrem. Potem czekam na wnuki.