wtorek, 4 października 2011

Ale tu jest Sajgon!

Jej się tak długo u doktorów z globusem i lumbago zasiedziało, że z włoskiej knajpki nic nie wyszło. Alternatywą był Chińczyk, Wietnamczyk właściwie. Taki, że z zewnątrz niektórym strach wejść. Smok ogniem zionie w jednej z bocznych uliczek skutecznie odstraszając brakiem okien, toaletą na zewnątrz i trochę zapomnianym wystrojem.



No strach. Ale w środku - niebo w gębie! Ona i On lokal znają od dawna. Nieraz się tu żywili, co elegantszym znajomym odradzając odwiedziny - a co, więcej smakowitości dla nich będzie, prawda?

- Sanepid!! - krzyknął pan na wejście, wywołując uroczą właścicielkę zza lady. - Kontrola! I zupa na miejscu, a na wynos: sajgonki, kurczak ten co zwykle i makaron...

To trzeba przyznać: miejsce ma niepowtarzalny urok: wiklinowe parawany, okna brak, w akwarium rybki polecają filety, które znaleźć można w menu, na stole lądują naczynia - każde z innej parafii, a na tyłach toalety ogródek z ziołami - tylko dla dobrych (i odważnych) znajomych właściciela - pieruńsko ostre zioła z samego Wietnamu. Niektórym smakują środkiem do czyszczenia toalet.

Ona zamawia kurczaka w kokosie, On kaczkę pikantno-kwaśną. A do tego herbatę jaśminową i po sajgonce. Przemiła właścicielka przyjmuje zamówienie, zderza się z parawanem, po czym uśmiecha uroczo. On najnowszą rubrykę tamtejszego "Faktu" poczytuje, Ona kilka około festiwalowych plotek po kablu wymienia.

A tymczasem na zapleczu wrze. Nie mijają 2 minuty, gdy na stole ląduje jaśminowa herbata w chińskiej porcelanie z 3 rożnych dynastii.


To zdecydowanie najlepszy napój w menu (noo.. może obok rewelacyjnego piwa z kija i w uroczych pintach podawanego). Ale jak na powyższym zdjęciu widać, Ona nie ma cierpliwości, by czekać aż czaj się zaparzy i łyka słomkowy napój wargi parząc.

Nie mija kolejne 12 minut i na stole lądują sajgonki plus sos sojowy z dodatkiem czosnku. To danie przypomina zafoliowane fragmenty przemarzniętych w chłodni kończyny, ale smakuje całkiem całkiem.



Czas jednak na gwóźdź wieczoru do jej nadwagowej trumny: kurczak w kokosie z surówką i ryżem (dwa ostatnie elementy dodawane są do każdego dania - jakby z szablonu robione - zawsze smakują tak samo. Do tego słodko-kwaśny sos. Na ciepło!


Gdyby Ona nie tak głodna lub chciwa była, podzieliłaby się z Nim daniem, a tak.. On ledwie kuleczki skubnął... bidulek...

Bidulek? Zaprzeczycie, gdy zobaczycie jego kaczkę. Wypieczoną, ostrą, pachnącą, co prawda w sosie ze standardową mieszanką warzyw jednak dobrze doprawioną, kruchą i soczystą (pisze to Ona, która odmówić sobie spróbowania nie mogła).


Potem już tylko ucztowali. I na spektaklu po brzuchach się gładzili. Do czasu, gdy na finał przedstawienia Ona ataku kaszlu dostała. A może to jej kurczak kością w gardle stanął?

No Sajgon bajeczny! Ale tylko dla wtajemniczonych... Ciii...

Dolewka rosołu

To trzeba powiedzieć głośno: jak już Ona i On wezmą się za zupę, to narobią gar na pół rodziny. I jak na złość nikt ich wtedy odwiedzić nie chce.
Jedzą więc raz, jedzą drugi... Kombinują, jak by tu śladem stołówek zupę przerobić to na jarzynową, to na pomidorową czy krupnik.

Dziś wypada trzeci dzień z rzędu na pyszny rosół, więc Ona i On postanowili... odświeżyć wspomnienia w pewnej cudnej włoskiej knajpce. On zaprasza już od miesiąca i ciągle się nie składa. Dziś okazja zdaje się być idealna.

Ale idą tam z duszą na ramieniu, bo przemiłych wspomnień mają tyle, że gdyby je na rosół przerobić, to byłoby ich na dużo więcej niż jeden garnek. Jedli już tam zapiekane pierożki z mięsem w sosie pomidorowym, szynkę, sałatki, steki, zupę pomidorową, pizze niezliczone, pierożki pesto z rukolą, zapiekane gruszki, tiramisu i... ach.. długo by wymieniać, śliniąc się na samą myśl... Ale nie byli dawno, a zazwyczaj, gdy przyjazne miejsce odwiedzają po długim czasie, okazuje się, że a to menu nowe, a to kucharz inny, a to ulubionego soku nie ma i nawet widok z okna już tak nie cieszy. Zrobią więc wielki test.

Ale... jeśli coś im nie zasmakuje, to wrócą do domu. Na rosół. On towarzystwem ukochanej Marii też nie pogardzi.