Smak knedliczków, pysznego piwa, kiełbaski w musztardowym sosie, camembert z żurawiną, wreszcie: vaclavskiej klobasy ciągle Ona i On mają w pamięci. I do tego ten deser - trdlo - znalezione przypadkiem, wytarzane w cukrze przez nieszczególnie uśmiechniętą panią, zajadane, gdy jeszcze paliło i w palce, i w usta, cudeńko, że.. ahoj! Doskonałe parzące ciasticzko w cukriczku.
Później Ona i On słyszeli, że takowe przygotowują także na Węgrzech (pod piękną nazwą kürtöskalács). Niestety w Budapeszcie zajadali się jedynie (sic!) langosem, faszerowanymi papryczkami, papryka marynowaną, potrawką z jelenia i piernymi bułeczkami, i ostrą kiełbą, i gulaszem, i..
Ona i On trafili wreszcie na trdlo przypadkiem w centrum swojego miasta (!). Wypiek nosił swojską nazwę kołacz, a pochodził rzekomo właśnie z Węgier. Nieco bardziej wyrośnięty niż u naszych czeskich sąsiadów - troszkę w mama size (poniżej już podgryzione), ale równie smakowity.
Gościnne występy obsługi w objazdowej budzie na kółkach Ona i On podziwiali dwukrotnie. Najpierw kosztując wypieku z cynamonem (zapach szarlotki, słodycz ogromna), kolejnym razem - tradycyjnie z cukrem. Pyszne, ciepłe, słodkie drożdżowe ciasto z rusztu - kto by pomyślał!
Ona znalazła w internecie filmik. Kusi Ją, by kolejnym razem na grillu nie piec kiełbasek, karkówki czy bakłażana, ale właśnie kołacza. Choćby z węgierską Omegą w tle.
Skusiłabym się na ten wypiek w ramach grilla ;)
OdpowiedzUsuń